Lydia gwałtownie otworzyła oczy. Jasne światło raziło ją, gdy rozglądała się po sali. Leżała na szpitalnym łóżku, obok stała aparatura, do której była podłączona. Cały pokój był jasno-biały, pusty, jeśli nie liczyć łóżka, na którym leżała. Rozejrzała się w poszukiwaniu, gdy drzwi do sali otworzyły się. Weszło dwóch lekarzy w białych kitlach, a za nimi kilku silnych pielęgniarzy. Lydia, przywiązana do łóżka rzemieniami, próbowała się uwolnić, wyczuwając zagrożenie. Jeden z lekarzy w sali, zauważając jej reakcje, uśmiechnął się chłodno.
- Na twoim miejscu, nie próbował bym. Nawet jeśli jakimś sposobem uda ci się zerwać pasy, strażnicy obezwładnią Cie, nim zdążysz powiedzieć “Dzieci Rzeszy Krwi".
- Ile czasu tu jestem?
- Spokojnie, dosyć krótko. Tylko jakiś miesiąc, może krócej.
Miesiąc? Jakim cudem była tak długo nieprzytomna? Miała ochotę krzyczeć, tak żeby ci wszyscy pojebańcy stracili słuch, jednak jest ale. Co wtedy? Nie wie jak stąd uciec, ale przecież nie będzie czekać. -Przeprowadziliśmy na tobie kilka badań, jednak to nie koniec - powiedział jeden lekarzy.
-Czego ode mnie chcecie? Czemu akurat ja? - wycedziła przez zęby.
-Masz bardzo ciekawą mutację. Słyszałem już o wielu, jednak o podobnej do twojej nic. Taka potęga głosu... - cmoknął - A robił ci już ktoś kiedyś jakieś badania?
- A spuścił ci ktoś kiedyś wpierdol? - zmrużyła oczy
Mężczyzna zaśmiał się pod nosem.
- Teraz złotko damy ci coś hm.. odprężającego - powiedział z miłym uśmiechem sięgając po strzykawkę.

Rozerwała pasy, a szyby pod wpływem jej głosu rozbiły się w drobny mak. Zerwała się z łóżka taranując wszystkich i wszystko co stanęło na jej drodze. Rzuciła się do wyjścia. Pokonała kilku strażników jednak, nie miała przy sobie żadnej broni poza pięściami. Znalezienie wyjścia było
jak szukanie igły w stogu siana. W końcu natknęła się ma zielone drzwi z ogromnym napisem ‘'EXIT''. Genius! Wybiegła prosto na deszcz, a jej bose stopy ślizgały się na każdym stopniu schodów. Rwący ból w plecach nie pozwalał jej biec. Przypominało to postrzeloną kaczkę, która spierdala przed myśliwym. Jakimś cudem nikt jej nie gonił, co ją trochę zaniepokoiło. Zatrzymała się w lesie ocierając oczy z łez ( na szczęście nikt nie widział, że płacze ) i poczuła ponownie silne uderzenie w tył głowy. Upadła na mokrą ziemię, jedyne co słyszała to walka i jakiś znajomy głos. Straciła przytomność.
Koszmary były nie do zniesienia. Modliła się o śmierć lub o to żeby w końcu się obudzić. Z chwili na chwilę odzyskiwała świadomość. Czuła jak silne dłonie obejmują ją i gdzieś niosą. Nie wiedziała kim jest ta osoba, jednak na miała siły nawet otworzyć oczu, a co dopiero walczyć. Poczuła znajomy zapach. Baza? Tego smrodu potu połączonego z ołowiem i tytoniem chyba nie można pomylić z niczym innym. Prawdopodobnie ktoś ją uratował. Zbierała siły żeby móc otworzyć oczy, ale udało jej się to dopiero wtedy,gdy jej wybawca położył ją na łóżko. Rozejrzała się niespokojnie po pokoju. Był ogromny i bardzo hm… bogaty. Jej wzrok spoczął na mężczyźnie, który stał przy oknie odwrócony do niej plecami. Miała problem z rozpoznaniem go dopiero po chwili zrozumiała, że to jej dowódca.
< James? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz